środa, 13 sierpnia 2014

Autobus

Jak nie każdego dnia, jechałam dziewiątką w stronę dworca. Z domu. Autobusem numer dziewięć. To dość oblegana linia, dlatego organizatorzy ruchu miejskiego ograniczyli częstotliwość jazdy tym pojazdem do maksymalnie dwóch razy na godzinę. Zdaje się obecnie, że dbają w szczególny sposób o relacje międzyludzkie. W tym autobusie stałam na środku, pod oknem. Skwar nieziemski, jadę pod oknem nieskutecznie zastępującym klimatyzację. Równie nieziemski co skwar, był delikatnie ujmując, niczym suszoną główkę unikatowego kwiatu, zapach. Perfumy zmieszanych ze sobą w powietrzu wydzielin z gruczołów potowych ludzi... nie, nie przeróżnych ras ani narodowości. Problem w tym, że wszyscy byli tacy sami. I tu pozwolę sobie przejść do sedna.
W moim miasteczku średnia wieku to jakieś 55 lat. Tak więc w pojazdach komunikacji miejskiej najczęściej spotkacie emerytów. Względnie z wnuczkiem. Studenta, stanowiacego najmniejszy chyba społeczny procent w tym miejscu. Krótko mówiąc, same stare baby. Dawno pochowały swoich mężów. Baby tęgie, przysadziste, spocone, umalowane krzywo czerwoną szminką dopełniającą uroku krzywo pomalowanym brwiom (czarna henna). Sednem sedna jest jednak treść ich bajecznych rozmów. Co one gotują - krótka przerwa na westchnięcie - nie zrozumiesz człowieku cywilizowany, nie pojmiesz.
Ilość tłuszczu, węglowodanów, padliny, krwi i smażenia przekracza pojecie samego Pana Boga, który jeśli istnieje, nie nakarmiłby ichnim obiadem samego nawet Diabła (jeśli istnieje).
"Nie lubisz schabowych?! Ja uwielbiam!!! Usmażyć, polać tłuszczykiem (swoją drogą, cóż zs finezyjne usprawiedliwianie się, tłuszczyk)."
Widzę babo, myślę sobie, widzę i współczuję Ci serdecznie. A zresztą. Tobie wcale nie współczuję. Ale Twoim potomnym tak, jak bardzo będą spaczeni w swych niewinnych głowach, pełni chorób i tłuszczu jęłczącego niczym masło na słońcu.
Wysiadłam koło makdonalda. Stara baba jechała dalej, na cmentarz, aby zaskrobic sobie zapewne podwójne miejsce w niebie.
Stanęłam przy oknie udając, że szukam kogoś. Wyjęłam torebkę z surową marchewką z targu, wyeksponowałam na cyckach wegańską koszulkę i patrzyłam na coraz większe poczucie żalu i frustracji grubasów wsuwających (a była 9 rano) z kubłów, niczym z koryt świnie, powiększone zestawy kanapek, frytek, sosów i kokakol, patrzących na tę małą nędzną marchewkowiczkę ze łzami w oczach. I tutaj już przestaję się śmiać. Są ludzie, którzy naprawdę płaczą jedząc to gówno. Dlatego z każdym takim dniem, mam nadzieję, że w końcu zaboli ich ta powolna śmierć tak bardzo, że pomyślą o życiu w kategoriach Żywego Pokarmu.
Z tego wszystkiego wstaję już na śniadanie. I... uwaga... gdzie ta waga jest... (ale śmiesznie, chodzę po łazience z telefonem w ręku)
48,8. I kto mi powie, że trzeba jeść schabowe? 
Pięknego poranka :)
(Pisalam to o 6 rano, a teraz zorientowałam się że zapisałam jedynie w roboczych. Dzień był udany. Dużo pracy w ogrodzie. Jutro na wadze powinno być mniej. Dobranoc :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz